Dzień XVII wyprawy Fińsko-Bałtyckiej - życiowy rekord odległości z sakwami (260km!) + dzień XIX- powrót

 Dość szczegółowy opis moich zmagań ostatniego dnia podróży

 

Mam nastawiony budzik na 5:00. Mimo to, wewnętrzny zegar budzi mnie ponad kwadrans przed alarmem. Wiele się nie ociągając zbieram biwak wcinając w międzyczasie parę ciasteczek owsianych w ramach śniadania. O 5:30 gotowy, na drogę przezieram  się przez pole pszenicy wąską ścieżką zostawioną przez koło traktora. Wychodząc dalej od rzeki wczesne słońce skryte wcześniej z pośród parujących drzew rzuca nieśmiałe promienie ledwie ogrzewając mi plecy. Jest około 16 stopni, więc zaczynam w bluzie. Po lewej mijam stadko dziewięciu bocianów, których coraz więcej widuję od Estonii. Na początku ruszam powoli. Mimo, że pode mną asfalt, koła toczą się 11-13km/h i szybciej nie chcą. Zastanawiam się jak ja to robiłem, że wczoraj potrafiłem jechać przez dłuższy czas 18km/h. Po pół godzinie próbuję sobie dla sprawdzenia przyspieszyć do tych 20, ale osiągnąłem to 18 i stwierdziłem, że nie ma to sensu, za duże opory. Czuję lekkie znużenie po skróconej nocy. Po ok 3 godzinach ściągam bluzę i próbuję podpompować trochę koła, bo nadal jakoś opory wydawały się większe niż powinny. Nie odczuwam jednak żadnej różnicy. Może to ponad 130 km wczoraj mi za bardzo weszło w nogi? Jednak już 4 godzina rozgrzewa mi nogi i jadę już te 15-16km/h. W trakcie jazdy zjadam batony i banany z wczoraj. Zatrzymuję się niewiele. Głownie żeby zrobić jakieś zdjęcie, sprawdzić dokładniej mapę, czy pójść za potrzebą. Niebo od rana jest czyste bez jednej chmurki, ale słońce nie pali jakoś bardzo, jedzie mi się dobrze, powoli, niepowstrzymanie do przodu. O 15:30 jestem w półmetku. Pierwszy kamień milowy. Czuję, że może jest do do zrobienia. Najgorze tak mentalnie to był dla mnie początek, gdy np po niecałej godzinie jazdy pomyślałem sobie "no nieźle, 10 km. Jeszcze tylko 25 razy tyle i koniec na dziś". Na 9 godzin od wyruszenia, licznik pokazał mi niecałą godzinę postoju. Bateria w telefonie też całkiem dobrze, bo w granicach 70-80%, a muszę nadmienić, że rano wyruszyłem z ostatnią pełną baterią - w powerbanku zostało zapasowe 2%. Jednak droga była prosta, niewiele skrzyżowań, mało miejscowości. 

Ten przejazd uświadamia mi jak blisko polski się znajduję. Jestem niemal pewien, że ten co to planował ma polskie korzenie.
 

Jednak następne 5km zajmuje mi 1,5godziny. Jako, że jestem już tyle w trasie, to trzeba zrobić przystanek w sklepie, a akurat byłem w miejscowości na tyle dużej, że mieli supermarket. I to z toaletą dla klientów! Tutaj już nie ma pełnego mleka, ostanie widziałem za wschodnią granicą, więc kupuję mały jogurt pitny, 3 croissanty, bo akurat na promocji, oczywiście kwas chlebowy, batony, kiełbasę suszoną i wodę, która jest już w normalnej cenie - baniak 5l za 1euro, wiec już nie muszę pukać po domach po wodę, mając nadzieję, że ktoś będzie w środku w czasie godzin pracy. Przerwa trochę dłuższa niż planowałem, bo aż pół godziny, ale w końcu jadę dalej. Oczywiście za za daleko ujeżdżam  bo kolejny problem - most. Most wzdłuż drogi szybkiego ruchu, na który było w prawdzie wejście dla ludzi, ale straży do niego pełnią schody. Długie i strome. Kolejny most jest 7 km dalej, ale totalnie nie po drodze. Na moje szczęście schody były wyposażone w szynę dla rowerów, mimo to nadal to był okrutny wysiłek. Do połowy dotarłem oo własnych siłach. Tam platforma do odpoczynku i druga część, jeszcze bardziej stroma. Jak oddech się uspokoił, a serce przestało wykazywać chęci do opuszczenia ciała, podjąłem dalszą walkę. Powoli, schodek po schodku.Wdech. Lewa, prawa. Wydech. Pchnięcie. Wdech. Lewa, prawa. Wydech. PCHNIĘCIE. WDECH. LEWA, PRAaa.. Nie wytrzymuję. Rower zaczyna się zsuwać po wypolerowanym przez lata metalu. Kierownica dobija do klatki piersiowej zatrzymując na chwilę zsuwanie się. Jestem cały naprężony jak struna i całą moją siłą przeciwstawiam się nieubłaganej sile ciążenia 50kg roweru. Wiem już że nie dam rady wyprostować rąk, a nawet nie jestem w 1/3 drogi. Wtem słyszę z za pleców głos mężczyzny. Pytanie. Odpowiadam więc mu przez zęby coś równie dla niego niezrozumiałego, ale chyba wyłapał intecję i podbiegł pomagając mi wypchać rower na szczyt. Dziękuję mu. I chwilę do siebie dochodzę tam na górze. 

"Schody Syzyfa"

Ścieżka...

Patrzę na nawigację. Mapy.cz ustawiłem na "silniční kolo" więc kieruje mnie do Suwałk w raczej na wprost, większymi drogami, ale ta to akurat przesada. Dotychczas były drogi asfaltowe, ale przyjemne, bez większego ruchu, ale teraz parę kilometrów chce mnie tą główną "autostradową" prowadzić. W pobliżu nie ma za bardzo alternatyw na południe, ale zauważam na mapie cienką przerywaną linie przebijającą się od drogi wzdłuż rzeki na osiedle, które łączy się potem z drogami dalej na południe. Okazuje się to być ścieżka wydeptana w lesie, gdzie jest na tyle stromo, że muszę pchać. Z resztą zwalone drzewa pod którymi muszę przejść i tak by mnie do tego zalej zmusiły. Podejście umila chmara krwiożerczych insektów, a odgonić się nie da, bo obie ręce muszą pilnować roweru, żeby się nie zsunął. Jedyne co mogę zrobić to przyspieszyć kroku. W końcu wychodzę na słoneczną ulicę i z ulgą pędzę dalej przed siebie po równiutkim asfalcie. Jestem już na tyle rozgrzany, że bez trudu pędzę to 18km/h po płaskim, a nawet czasami i 20. Na razie czuję się całkiem dobrze. Po tych przygodach mam już ponad 2h postoju. Jadę więc dalej bez zbędnych zatrzymywań. Po drodze zamieniam parę słów z kolarzem który złapał gumę, ale pompka nic nie pomogła, a łatki nic się na nadadzą na koło bezdętkowe. Śmiesznie się patrzyło na jego ultra lekki karbonowy rower do ścigania w porównaniu z moim obładowanym. Następny przystanek to sklep w okolicach 20:00. Ponowne uzupełnienie wody. Lód, słodka bułeczka x2 i ostatnia szansa na wypicie litewskiego kwasu. Przerwa krótka, myślę, max 10 min i jadę dalej. O 22:00, w Kalwarii mam już 200 km. Kolejny duży kamień milowy. Teraz już to 50 km nie wydaje się dużym problemem. Stąd mogę jechać albo tą drogą europejską, albo ominąć bocznymi drogami. Rozważam pojechanie tą główną odcinka 6km, do zjazdu w bok, ale w końcu decyduję się na niepewną "białą" drogę boczną. Z moich doświadczeń zdaję sobię sprawę, że najprawdopodobniej będzie to droga żwirowa, ale myślę, no trudno, może nie będzie tak źle. Niepewny odcinek ma 11km. O 22:30 zaczyna zmierzchać, jednak na znowu czystym niebie od południa wschodzi purpurowy księżyc w (pełnej) pełni. Oświetlając klimatycznym blaskiem okoliczne pola. Niepewny odcinek zdumiał mnie świeżym asfaltem. drodze towarzyszyło parę skupisk domów. Jednak Przemykam przez nie po cichu, nie zauważony. Piękna aura pozwala zapomnieć o zmęczeniu. Natura wydaje się spać. Zero wiatru. Ciszę wypełnia lekki szum świerszczy. Po niespełna 5 km czar nocy pryska wraz z kończącą się nawierzchnią. Następne 5 km wypełnia, piach, żwirowa tarka i prowadzenie pod górki. Światło księżyca filtrowane przez przydrożne krzaki już nie pozawala oceniać dobrze nawierzchni. Napędza mnie to, że wyczuwam blisko granicę Polski. Kolejny kamień milowy blisko. Po przemęczeniu się po tamtej drodze, z ulgą przyjmuję ostanie kilometry Litwy na porządnej drodze. W dodatku jest to głownie zjazd, więc mogę się znowu uspokoić i zachwycić pięknem chwili, zapominając o narastającym zmęczeniu. Tylko ja, rower, księżyc, cykanie świerszczy i chłodne powietrze muskające policzki. Przerywane pasy drogi wyłaniają się parę metrów przede mną i znikają za mną. I spokój, wszechobecny spokój. Mam wrażenie prawie jakbym dotykał nieskończoności. Jakbym jechał tu od zawsze i miał jechać już zawsze prosto przed siebie. Taki pewnego rodzaju trans. W ostatniej chwili zdążam się wyrwać, bo prawie przejechałem zjazd do polski. Jest chwilę po północy. Przed granicą zatrzymuje mnie Litewska straż i po okazaniu dowodu, strażnik łamanym polskim życzy mi miłej podróży. Był to pierwszy patrol jaki widziałem od pojawienia się w krajach bałtyckich.
Za granicami Polski czeka mnie wysoki, ciemny las. Drzewa są o wiele wyższe niż te które oglądałem przez ostatnie dni. Zrobiło się o wiele mroczniej. Nieco dalej pierwsze napotkane polskie stworzenie chce mi odgryźć nogę. Cholerne polskie kundle. Nieco dalej napotykam kolejny patrol, tym razem polaków. Mundurowy widząc, że polak, stwierdza że "pewnie ma Pan te wszystkie dokumenty" i po zamienieniu paru słów, skąd jadę itd(pytali z czystej ludzkiej ciekawości) puszczają mnie dalej, "bo Pan kolarz zmarźnie". W sumie to faktycznie, 16stopni, a ja nadal w krótkim rękawku, ale też nie dawałem ciału ochłonąć. Do Suwałk mam jeszcze z 30 km, ale jakoś jestem jeszcze uświadomiony, że to przecież jeszcze 2 godziny jazdy. W mojej głowie to już przecież prawie koniec. Polska też mnie wita znacznym pofalowaniem terenu i podjazdy no, weszły w nóżki, bo też pod nie podjeżdżam szybciej wiedząc, że jutro już nieważne, dziś chcę być na mecie najszybciej. I tak po ok 40 min od ostatnich ludzi jakich widziałem dopada mnie kryzys. I nie to, że mi się chce jakoś spać, ale takie znużenie fizyczne ciała. Nie ma też widoków, bo wszystko w okół pochłania czarny las. Od podjazdów zaczyna mnie już porządnie boleć siedzenie. Ostanie 40 min co chwila wstaje na pedałach i poprawiam pieluchę. Jest już ciężko, ale dotaczam się w końcu na wymarzony dworzec. Schodzę z roweru i czuję przejechane kilometry. Najbardziej boli wewnętrzna strona czworogłowego uda. Jest 1:45 czasu wschodnioeuropejskiego, w Polsce godzina wcześniej. Licznik pokazuje 257km, 20h od wyjazdu, >17h jazdy netto.

Budynek Dworca

***

Myślę co teraz. Chwilę się cieszę ze zwycięstwa. Po czym pół jadąc pół prowadząc udaję się do kąpieliska oddalonego ok 3km od dworca. Teraz już daję ciału ochłonąć i to 16stopni daje się mi we znaki. Kąpiąc się, cały drżę. Po wyjściu zjadam zalaną wcześniej zupę z proszku, która lekko mnie pokrzepia. Przebrany już w zwykłe ciuchy, wracam na dworzec. Uda się trochę rozbiły i już nie bolą z każdym krokiem. Poczekalnia jest zamknięta, wiec przysypiam zmarznięty na ławce peronu.

Ok godz 3, księżyc powoli zachodzi (z kąpieliska)

O 5:00 budzi mnie straż kolei z pytaniem czy jadę tym pociągiem o 5:20. Po moim zaprzeczeniu, poinformowali mnie, że poczekalnia już otwarta. Z chęcią udałem się do środka. Wewnątrz budynku było pusto, tylko dwie ławki. Mimo 6 kas w ścianie, przy ostatniej widniała karteczka, że została ona zamknięta 1.XII2014, więc bilety kupować u konduktora. O 7:20 jechał pociąg do warszawy, którym planowałem jechać. Bilet chciałem mieć papierowy, bo telefon miał 15%baterii. Wstaję więc kolejny raz przed odjazdem i próbuję kupić bilet. Konduktor z biletami przychodzi 10 min przed odjazdem i oczywiście wielka kolejka na peronie, po te bilety. Okazało się, że na rower, to nie ma miejsca. Ugh... Kolejny, tym razem do Krakowa bezpośrednio o 17:40. Wracam więc do poczekalni. Podłączam powerbanka do jedynego działającego kontaktu i idę dalej spać. Później przenoszę się do Mc Donalda podładować się na 2 kontakty i kupuję bilet przez internet. Miasta już nie zwiedzam, bo nie mam ochoty.
Poczekalnia

Pociąg zaskoczył mnie wagonem rowerowym, nie jeżdżę dużo kolejami, ale takiego wagonu jeszcze nie widziałem.

Jak widać, wagon służy

Podróż spędziłem na przyjemnej rozmowie z innymi sakwiarzami o byłych i przyszłych wyprawach, sprzęcie etc

Do Krakowa przybyłem chwilę po północy, o dziwo jedynie z 10 minutowym opóźnieniem.


I to koniec przygody


Parę zdjęć Suwałk.




Komentarze

  1. ...w wagonie widzę swój rower, cieszy ! :) Podróż pociągiem, Twoje opowieści i moją/naszą podróż po suwalszczyźnie wspominam baaardzo miło ! Do zobaczenia ! :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz